Wiosną 1986 roku czwarty przeszczep i wreszcie sukces: pacjent Piotr Macura wychodzi ze szpitala o własnych siłach. Jest przewodnikiem górskim. Udaje mu się wrócić do pracy. Mówi, że od dnia przeszczepu czuje się dobrze: - Pływam, prowadzę samochód zdobywam szczyty.
To zdesperowani chorzy z całej Polski. Chcą wiedzieć, czy Religa ich przyjmie. Kto nie ma telefonu albo nie może się doczekać międzymiastowej, ten pisze list. Religa odpowiada. Pacjenci czują, że jest blisko, na wyciągnięcie ręki, a nie - jak inni doktorzy - na piedestale. Widzą też, że im trudniejszy przypadek, tym większa w nim determinacja, by chorego uratować.
- Brak entuzjazmu utrudnia człowiekowi wyjście na prostą i Religa świetnie to rozumiał - opowiadał po latach Zenon Frydrychowicz z Rybnika (105. transplantacja w Zabrzu). - Była taka słynna historia z Henrykiem Brzozowskim, jednym z pierwszych pacjentów Religi. Leżał już jakiś czas w klinice i czekał na serce. Wreszcie znalazł się dla niego dawca. Religa czuł jednak, że w Brzozowskim nie ma woli walki. Nie zgodził się wtedy na przeszczep, nie chciał marnować tego serca. Powiedział mu tylko: "Weź się, chłopie, w garść". I Brzozowski wziął się w garść, przeszczep miał później. Przeżył. Wiem z opowiadań, że był to niejedyny taki przypadek.
Fenomen Religi polega na tym, że daje chorym poczucie bezpieczeństwa, mobilizuje ich do walki. I szybko staje się dla nich mitem. Nie będzie już ważne, że to nie Religa, ale któryś z jego uczniów przeszczepił temu czy innemu choremu serce. Że on sam przy operacji nawet nie asystował. W każdym lekarzu z jego zespołu chorzy i tak widzą kawałek profesora.
Medaliści pokazują blizny
W listopadzie 2005 r. Śląskie Centrum Chorób Serca w Zabrzu świętuje 20. rocznicę pierwszej transplantacji serca. Religa już tam nie pracuje. Po 15 latach dojeżdżania do pracy na Śląsk wrócił do Warszawy. W Zabrzu bywa co tydzień, ale tylko w Fundacji Rozwoju Kardiochirurgii. Zatrudnieni w niej inżynierowie skonstruowali polską pompą wspomagającą serce. Potrzebna jest chorym ze skrajną niewydolnością krążenia. Dzięki niej mogą doczekać przeszczepu. Kiedyś po pompy latano do Niemiec. Kosztowały za dużo. Polska jest dobra, bo tańsza, ale trzeba ją poprawiać. Powstają nowe modele. Religa nad tym czuwa. Do swego dawnego szpitala już nie zagląda. No ale rocznica to rocznica...
Teraz siadają naprzeciwko siebie profesor i pacjenci - jego dzieci, jak mówią. Tylko niektórym z nich sam przeszczepiał serce, ale gdyby nie jego upór i odwaga, nikogo z nich nie byłoby dziś wśród żywych. Tadeusz Bujak, szef Stowarzyszenia Transplantacji Serca założonego przez pacjentów jeszcze pod koniec lat 80., z dumą pokazuje zdjęcia. Ola, której serce przeszczepiono, gdy miała 2,5 roku, dziś chodzi już do szkoły. Jerzy Bednarski (przeszczep w 1987 r.) pracował do 2001 r. Eugeniusz Wójciak (przeszczep w 1995 r.) do dziś prowadzi wielkie gospodarstwo. Ks. Edward Majcher (przeszczep w 1999 r.) nieustannie jeździ po parafiach i przekonuje do idei transplantacji.
Na koniec zdjęcie drużyny siatkarskiej złożonej z osób po przeszczepie serca. Wszyscy z dumą wypinają nagie torsy. - To zwycięzcy turnieju dla pacjentów po transplantacji w Dublinie. Pokazują blizny, bo reporter nie chciał uwierzyć, że wszyscy mają przeszczepione serca - wyjaśnia Bujak.
Jesteśmy "składakami"
Nazywają siebie "przeszczepieńcami" albo "składakami". Mają w sobie przecież cząstkę kogoś innego, niektórzy - dwóch osób. Bo leki, które zapobiegają odrzuceniu serca, bardzo szkodzą na nerki. Czasem potrzebny jest kolejny przeszczep - nerki właśnie.
Wyleczonym ciąży czasem świadomość, że żyją, bo ktoś inny umarł. Po to jest potrzebne stowarzyszenie. Na pomysł wpada Piotr Macura. "Przeszczepieńcy" chcą się wzajemnie wspierać, spotykać i szukać dla siebie pomocy. Bo życie po przeszczepie nie dla wszystkich jest łatwe. Niektórzy nie mogą znaleźć pracy, bo z góry traktuje się ich jak inwalidów. Żyją z niewysokiej renty. Ledwo im starcza na leki i dojazdy do Zabrza na badania kontrolne.
Zaangażowanie się w stowarzyszenie ma być też pomysłem na życie po przeszczepie. Jedną z jego działaczek jest Beata Grądek. Wysoka, szczupła, opalona. Nikt by nie uwierzył, że w jej piersi bije serce mężczyzny. Kiedyś była asystentką na uczelni. Potem wyszła za mąż, urodziła dzieci. Zachorowała właśnie na macierzyńskim. Po przeszczepie serca na uczelnię już nie wróciła. Woli pracę społeczną w stowarzyszeniu.
Aleksander Jurewicz mierzy dwa metry, a waży dobrze ponad 100 kilogramów. Cud, że dla takiego wielkoluda serce się w ogóle znalazło. Od operacji jest wiecznie w ruchu - tak absorbuje go praca w stowarzyszeniu. Zakłada Koło Północ dla pacjentów z Wybrzeża i Pomorza. W swoim mieszkaniu w Tczewie jeden pokój zamienia w biuro. - Transplantacja dała mi nowe życie, którego nie mam zamiaru zmarnować - mówi.
Henryk Węgłowski z Elbląga to z zawodu elektryk. Nim zachorował, zarabiał tyle, że żona nie musiała wcale pracować. Dostał nowe serce, ale dla elektryka po przeszczepie pracy już nie było. Zatrudnił się więc jako ekspedient w sklepie wędkarskim, a do pracy w stowarzyszeniu wciągnął żonę i dwie córki. Stowarzyszenie wydaje poradniki dla nowych "składaków" i tych, którzy dopiero czekają na przeszczep. Są w nich życiorysy Zbigniewa Religi i jego współpracowników. Są informacje i wskazówki, co robić po przeszczepie. Iwona Trzcińska, pielęgniarka z poradni transplantacyjnej w Zabrzu, dodaje otuchy: "Budzisz się na oddziale pooperacyjnym, jesteś podłączony do aparatury, kroplówek, a w tchawicy masz rurkę i nie możesz nic mówić. Myślisz, że nikt cię nie widzi... Nie bój się, bo pielęgniarka czuwa, wie, że cię boli rana po operacji... Zaufaj jej doświadczeniu... Nie denerwuj się, kiedy pielęgniarka zniknie z pola widzenia. Wiedz, że cały czas cię obserwuje, choć tego nie widzisz...".
Siostra Michał
Dla czekających na przeszczep najważniejsze są opowieści tych, którzy mają to już za sobą. Nie wszyscy podają imię i nazwisko, ale wszyscy starają się pisać szczerze.
Pacjent przedstawiający się jako "Barman z Kielc" opowiada, że kiedyś żył pełną parą, brał na siebie mnóstwo obowiązków, chodził z rodziną po górach. Potem zaczął kaszleć i szybko się męczyć. Niby nic takiego. Nawet nie miał gorączki. A potem straszna diagnoza - kardiomiopatia rozstrzeniowa. Ściany serca robią się cienkie, samo serce zaś się rozrasta, a zarazem słabnie, aż staje się całkiem niewydolne.
- Brak entuzjazmu utrudnia człowiekowi wyjście na prostą i Religa świetnie to rozumiał - opowiadał po latach Zenon Frydrychowicz z Rybnika (105. transplantacja w Zabrzu). - Była taka słynna historia z Henrykiem Brzozowskim, jednym z pierwszych pacjentów Religi. Leżał już jakiś czas w klinice i czekał na serce. Wreszcie znalazł się dla niego dawca. Religa czuł jednak, że w Brzozowskim nie ma woli walki. Nie zgodził się wtedy na przeszczep, nie chciał marnować tego serca. Powiedział mu tylko: "Weź się, chłopie, w garść". I Brzozowski wziął się w garść, przeszczep miał później. Przeżył. Wiem z opowiadań, że był to niejedyny taki przypadek.
Fenomen Religi polega na tym, że daje chorym poczucie bezpieczeństwa, mobilizuje ich do walki. I szybko staje się dla nich mitem. Nie będzie już ważne, że to nie Religa, ale któryś z jego uczniów przeszczepił temu czy innemu choremu serce. Że on sam przy operacji nawet nie asystował. W każdym lekarzu z jego zespołu chorzy i tak widzą kawałek profesora.
Medaliści pokazują blizny
W listopadzie 2005 r. Śląskie Centrum Chorób Serca w Zabrzu świętuje 20. rocznicę pierwszej transplantacji serca. Religa już tam nie pracuje. Po 15 latach dojeżdżania do pracy na Śląsk wrócił do Warszawy. W Zabrzu bywa co tydzień, ale tylko w Fundacji Rozwoju Kardiochirurgii. Zatrudnieni w niej inżynierowie skonstruowali polską pompą wspomagającą serce. Potrzebna jest chorym ze skrajną niewydolnością krążenia. Dzięki niej mogą doczekać przeszczepu. Kiedyś po pompy latano do Niemiec. Kosztowały za dużo. Polska jest dobra, bo tańsza, ale trzeba ją poprawiać. Powstają nowe modele. Religa nad tym czuwa. Do swego dawnego szpitala już nie zagląda. No ale rocznica to rocznica...
Teraz siadają naprzeciwko siebie profesor i pacjenci - jego dzieci, jak mówią. Tylko niektórym z nich sam przeszczepiał serce, ale gdyby nie jego upór i odwaga, nikogo z nich nie byłoby dziś wśród żywych. Tadeusz Bujak, szef Stowarzyszenia Transplantacji Serca założonego przez pacjentów jeszcze pod koniec lat 80., z dumą pokazuje zdjęcia. Ola, której serce przeszczepiono, gdy miała 2,5 roku, dziś chodzi już do szkoły. Jerzy Bednarski (przeszczep w 1987 r.) pracował do 2001 r. Eugeniusz Wójciak (przeszczep w 1995 r.) do dziś prowadzi wielkie gospodarstwo. Ks. Edward Majcher (przeszczep w 1999 r.) nieustannie jeździ po parafiach i przekonuje do idei transplantacji.
Na koniec zdjęcie drużyny siatkarskiej złożonej z osób po przeszczepie serca. Wszyscy z dumą wypinają nagie torsy. - To zwycięzcy turnieju dla pacjentów po transplantacji w Dublinie. Pokazują blizny, bo reporter nie chciał uwierzyć, że wszyscy mają przeszczepione serca - wyjaśnia Bujak.
Jesteśmy "składakami"
Nazywają siebie "przeszczepieńcami" albo "składakami". Mają w sobie przecież cząstkę kogoś innego, niektórzy - dwóch osób. Bo leki, które zapobiegają odrzuceniu serca, bardzo szkodzą na nerki. Czasem potrzebny jest kolejny przeszczep - nerki właśnie.
Wyleczonym ciąży czasem świadomość, że żyją, bo ktoś inny umarł. Po to jest potrzebne stowarzyszenie. Na pomysł wpada Piotr Macura. "Przeszczepieńcy" chcą się wzajemnie wspierać, spotykać i szukać dla siebie pomocy. Bo życie po przeszczepie nie dla wszystkich jest łatwe. Niektórzy nie mogą znaleźć pracy, bo z góry traktuje się ich jak inwalidów. Żyją z niewysokiej renty. Ledwo im starcza na leki i dojazdy do Zabrza na badania kontrolne.
Zaangażowanie się w stowarzyszenie ma być też pomysłem na życie po przeszczepie. Jedną z jego działaczek jest Beata Grądek. Wysoka, szczupła, opalona. Nikt by nie uwierzył, że w jej piersi bije serce mężczyzny. Kiedyś była asystentką na uczelni. Potem wyszła za mąż, urodziła dzieci. Zachorowała właśnie na macierzyńskim. Po przeszczepie serca na uczelnię już nie wróciła. Woli pracę społeczną w stowarzyszeniu.
Aleksander Jurewicz mierzy dwa metry, a waży dobrze ponad 100 kilogramów. Cud, że dla takiego wielkoluda serce się w ogóle znalazło. Od operacji jest wiecznie w ruchu - tak absorbuje go praca w stowarzyszeniu. Zakłada Koło Północ dla pacjentów z Wybrzeża i Pomorza. W swoim mieszkaniu w Tczewie jeden pokój zamienia w biuro. - Transplantacja dała mi nowe życie, którego nie mam zamiaru zmarnować - mówi.
Henryk Węgłowski z Elbląga to z zawodu elektryk. Nim zachorował, zarabiał tyle, że żona nie musiała wcale pracować. Dostał nowe serce, ale dla elektryka po przeszczepie pracy już nie było. Zatrudnił się więc jako ekspedient w sklepie wędkarskim, a do pracy w stowarzyszeniu wciągnął żonę i dwie córki. Stowarzyszenie wydaje poradniki dla nowych "składaków" i tych, którzy dopiero czekają na przeszczep. Są w nich życiorysy Zbigniewa Religi i jego współpracowników. Są informacje i wskazówki, co robić po przeszczepie. Iwona Trzcińska, pielęgniarka z poradni transplantacyjnej w Zabrzu, dodaje otuchy: "Budzisz się na oddziale pooperacyjnym, jesteś podłączony do aparatury, kroplówek, a w tchawicy masz rurkę i nie możesz nic mówić. Myślisz, że nikt cię nie widzi... Nie bój się, bo pielęgniarka czuwa, wie, że cię boli rana po operacji... Zaufaj jej doświadczeniu... Nie denerwuj się, kiedy pielęgniarka zniknie z pola widzenia. Wiedz, że cały czas cię obserwuje, choć tego nie widzisz...".
Siostra Michał
Dla czekających na przeszczep najważniejsze są opowieści tych, którzy mają to już za sobą. Nie wszyscy podają imię i nazwisko, ale wszyscy starają się pisać szczerze.
Pacjent przedstawiający się jako "Barman z Kielc" opowiada, że kiedyś żył pełną parą, brał na siebie mnóstwo obowiązków, chodził z rodziną po górach. Potem zaczął kaszleć i szybko się męczyć. Niby nic takiego. Nawet nie miał gorączki. A potem straszna diagnoza - kardiomiopatia rozstrzeniowa. Ściany serca robią się cienkie, samo serce zaś się rozrasta, a zarazem słabnie, aż staje się całkiem niewydolne.
W życiu "Barmana" wszystko się wali. Koniec z dźwiganiem czegokolwiek, objadaniem się. Koniec z alkoholem, papierosami i seksem. Pyta sam siebie: "Jak można żyć, odmawiając sobie wszystkich przyjemności? Co będzie dalej?".
A dalej jest jeszcze gorzej. Serce psuje się na dobre. Od lekarzy "Barman" dowiaduje się, że może go uratować tylko przeszczep. "Ta wiadomość mnie dobija. Wszystko widzę w czarnych kolorach" - wspomina. Półprzytomny błąka się po korytarzach Instytutu Kardiologii w podwarszawskim Aninie. Tak jakby stracił świadomość. Kiedy ją odzyskuje, stoi akurat przed obrazem Matki Boskiej na końcu jednego ze szpitalnych korytarzy. Modli się. Od ołtarzyka wstaje uspokojony. Kilka dni później jest już w Zabrzu i zostaje zakwalifikowany do przeszczepu.
Z domu będą go wzywać na Śląsk jeszcze kilka razy. Raz rodzina dawcy w ostatniej chwili zmienia zdanie i odmawia zgody na pobranie organu. Innym razem ze względu na wichurę nie da się przywieźć serca samolotem ze Szczecina.
Kiedy wreszcie nadchodzi dzień operacji, "Barman" jest wzruszony i szczęśliwy, ale nie zawiadamia nikogo z rodziny - lepiej, jeśli dowiedzą się po fakcie.
Po operacji: ktoś do niego krzyczy. Ma dać sygnał, czy słyszy. „Nadludzkim wysiłkiem udaje mi się ruszyć powiekami. Dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, że żyję”. Po chwili znów zaśnie, a gdy się obudzi, będzie już swobodnie ruszać nie tylko powiekami, lecz także palcami. Tyle mu wystarczy, by się poczuł jak nowo narodzony. Kiedy coś jest nie tak, prof. Religa i jego lekarze dodają mu otuchy. „Personel to zgrana rodzina, a wśród kadry pielęgniarskiej jest jeden mężczyzna. Nazywamy go » siostrą Michał «”.
"Siostra Michał" to postrach pacjentów. Wszystkich trzeba dwa razy dziennie klepać po plecach, by ułatwić odkrztuszanie wydzieliny z dróg oddechowych. Nikt tego nie robi tak dobrze jak on. "Klepanie w jego wykonaniu jest skuteczne, ale bardzo bolesne".
"Barman" ma w swojej sali dwóch pacjentów czekających na przeszczep. Nie mogą już chodzić, tylko leżą w łóżkach. Umierają, nie doczekawszy transplantacji. "Barman" jeszcze raz uświadamia sobie, ile ma szczęścia. Idzie na rehabilitację. Teraz cieszy go każdy krok. Na początku pokonuje 200 metrów, na końcu pięć kilometrów spaceru to betka. Do tych, którzy dopiero czekają na przeszczep, pisze: "O życie warto walczyć, bo jest naprawdę wspaniałe!".
Nie siedź w fotelu i nie umieraj
Leki zapobiegające odrzutowi obcego serca obniżają odporność organizmu. Trzeba teraz uważać na infekcje, myć zęby po każdym posiłku i sześć razy dziennie płukać usta płynem zapobiegającym bolesnej grzybicy.
Leki przeciwodrzutowe powodują też zmiany na skórze, drżenie rąk, przerost dziąseł i nadmierny porost włosów. Te objawy nie utrzymują się długo, ale niektórym mężczyznom nadmierny porost włosów na wyłysiałej dotąd głowie nawet się podoba. Niektórzy przed przeszczepem byli tak słabi, że nie umieli podnieść najlżejszej rzeczy. Spali, siedząc w łóżku, bo tak łatwiej złapać oddech. Pielęgnowały ich - czasem całymi latami - żony. Teraz mają nowe serce i przypływ męskich sił. Zaskoczeni lekarze z Zabrza obserwują, że wielu ich pacjentów nagle się rozwodzi. Znajdują sobie nowe, młodsze żony...
Jedni reagują na przeszczep euforią, inni - apatią, a jeszcze inni mają huśtawkę nastrojów. Roman Wewiór z Gdańska po transplantacji w lipcu 1987 roku pyta wprost profesora Religę: - Jak żyć z tym nowym sercem? Profesor odpowiada: - Nie siedź w fotelu i nie umieraj. Żyj normalnie.
Przez pierwszy rok po przeszczepie Roman siedzi jednak w domu i ogląda filmy na wideo. Po 18 godzin na dobę, aż zajedzie magnetowid. - To było po to, żeby o wszystkim zapomnieć.
O wszystkim, bo nagła choroba, totalna niemoc to dla czterdziestoparolatka wstrząs. I po operacji nie jest łatwo się z tym oswoić: - W końcu stwierdziłem, że tak nie można. Kupiłem psa i chodziłem na długie spacery. I wędkę. Co roku jestem na otwarciu sezonu łososiowego.
Postanawia wrócić do pracy. Prowadzi wagon Warsu na trasie Zielona Góra - Gdynia. W 2001 roku jechaliśmy tym pociągiem razem z nim. Miał wtedy 63 lata. Osiem lat wcześniej dowiedział się, że ma chłoniaka. Było już bardzo źle, zadziałała dopiero trzecia seria chemioterapii. A jednak pokonał chorobę. Kilka lat po tym, jak pokonał nowotwór, wysiadły mu nerki, przeszczepiono mu nową. To podwójny "składak", któremu uśmiech nie schodzi z pooranej zmarszczkami twarzy.
Wewiór nie przestawał myśleć o dawcy. To był 17-letni chłopak z Włocławka, ofiara wypadku. Ojciec chłopca sam zgłosił lekarzom, że syn może być dawcą. To zdarzyło się po raz pierwszy w Polsce. - Gdybym chciał, bez trudu znalazłbym jego grób - mówił. - Wystarczy przejść się po cmentarzu. Musiał mieć pogrzeb dzień, dwa po operacji.
Sam umrze, dopiero gdy po raz drugi zaatakuje go rak, ale to będzie już 20 lat po przeszczepie.
Oddam serce, ale tylko dobremu
Wewiór wiedział, że mimo pokusy lepiej nie szukać grobu dawcy. A tym bardziej jego żyjącej rodziny. Dar był bezinteresowny, ale czy ktoś jest w stanie przewidzieć, jakie po latach mogą wybuchnąć emocje? To dlatego ustawa transplantacyjna gwarantuje, że dane dawcy na zawsze pozostaną dla biorcy tajemnicą. Rodzina dawcy też nie może poznać danych biorcy.
Maria nie może się z tym pogodzić. Jej syn Marcin miał 17 lat, był uczniem szkoły samochodowej w Myszkowie. Wysoki, szczupły, wysportowany, grał w tenisa stołowego. Chciał założyć warsztat samochodowy, rodzice zbudowali mu dom.
A dalej jest jeszcze gorzej. Serce psuje się na dobre. Od lekarzy "Barman" dowiaduje się, że może go uratować tylko przeszczep. "Ta wiadomość mnie dobija. Wszystko widzę w czarnych kolorach" - wspomina. Półprzytomny błąka się po korytarzach Instytutu Kardiologii w podwarszawskim Aninie. Tak jakby stracił świadomość. Kiedy ją odzyskuje, stoi akurat przed obrazem Matki Boskiej na końcu jednego ze szpitalnych korytarzy. Modli się. Od ołtarzyka wstaje uspokojony. Kilka dni później jest już w Zabrzu i zostaje zakwalifikowany do przeszczepu.
Z domu będą go wzywać na Śląsk jeszcze kilka razy. Raz rodzina dawcy w ostatniej chwili zmienia zdanie i odmawia zgody na pobranie organu. Innym razem ze względu na wichurę nie da się przywieźć serca samolotem ze Szczecina.
Kiedy wreszcie nadchodzi dzień operacji, "Barman" jest wzruszony i szczęśliwy, ale nie zawiadamia nikogo z rodziny - lepiej, jeśli dowiedzą się po fakcie.
Po operacji: ktoś do niego krzyczy. Ma dać sygnał, czy słyszy. „Nadludzkim wysiłkiem udaje mi się ruszyć powiekami. Dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, że żyję”. Po chwili znów zaśnie, a gdy się obudzi, będzie już swobodnie ruszać nie tylko powiekami, lecz także palcami. Tyle mu wystarczy, by się poczuł jak nowo narodzony. Kiedy coś jest nie tak, prof. Religa i jego lekarze dodają mu otuchy. „Personel to zgrana rodzina, a wśród kadry pielęgniarskiej jest jeden mężczyzna. Nazywamy go » siostrą Michał «”.
"Siostra Michał" to postrach pacjentów. Wszystkich trzeba dwa razy dziennie klepać po plecach, by ułatwić odkrztuszanie wydzieliny z dróg oddechowych. Nikt tego nie robi tak dobrze jak on. "Klepanie w jego wykonaniu jest skuteczne, ale bardzo bolesne".
"Barman" ma w swojej sali dwóch pacjentów czekających na przeszczep. Nie mogą już chodzić, tylko leżą w łóżkach. Umierają, nie doczekawszy transplantacji. "Barman" jeszcze raz uświadamia sobie, ile ma szczęścia. Idzie na rehabilitację. Teraz cieszy go każdy krok. Na początku pokonuje 200 metrów, na końcu pięć kilometrów spaceru to betka. Do tych, którzy dopiero czekają na przeszczep, pisze: "O życie warto walczyć, bo jest naprawdę wspaniałe!".
Nie siedź w fotelu i nie umieraj
Leki zapobiegające odrzutowi obcego serca obniżają odporność organizmu. Trzeba teraz uważać na infekcje, myć zęby po każdym posiłku i sześć razy dziennie płukać usta płynem zapobiegającym bolesnej grzybicy.
Leki przeciwodrzutowe powodują też zmiany na skórze, drżenie rąk, przerost dziąseł i nadmierny porost włosów. Te objawy nie utrzymują się długo, ale niektórym mężczyznom nadmierny porost włosów na wyłysiałej dotąd głowie nawet się podoba. Niektórzy przed przeszczepem byli tak słabi, że nie umieli podnieść najlżejszej rzeczy. Spali, siedząc w łóżku, bo tak łatwiej złapać oddech. Pielęgnowały ich - czasem całymi latami - żony. Teraz mają nowe serce i przypływ męskich sił. Zaskoczeni lekarze z Zabrza obserwują, że wielu ich pacjentów nagle się rozwodzi. Znajdują sobie nowe, młodsze żony...
Jedni reagują na przeszczep euforią, inni - apatią, a jeszcze inni mają huśtawkę nastrojów. Roman Wewiór z Gdańska po transplantacji w lipcu 1987 roku pyta wprost profesora Religę: - Jak żyć z tym nowym sercem? Profesor odpowiada: - Nie siedź w fotelu i nie umieraj. Żyj normalnie.
Przez pierwszy rok po przeszczepie Roman siedzi jednak w domu i ogląda filmy na wideo. Po 18 godzin na dobę, aż zajedzie magnetowid. - To było po to, żeby o wszystkim zapomnieć.
O wszystkim, bo nagła choroba, totalna niemoc to dla czterdziestoparolatka wstrząs. I po operacji nie jest łatwo się z tym oswoić: - W końcu stwierdziłem, że tak nie można. Kupiłem psa i chodziłem na długie spacery. I wędkę. Co roku jestem na otwarciu sezonu łososiowego.
Postanawia wrócić do pracy. Prowadzi wagon Warsu na trasie Zielona Góra - Gdynia. W 2001 roku jechaliśmy tym pociągiem razem z nim. Miał wtedy 63 lata. Osiem lat wcześniej dowiedział się, że ma chłoniaka. Było już bardzo źle, zadziałała dopiero trzecia seria chemioterapii. A jednak pokonał chorobę. Kilka lat po tym, jak pokonał nowotwór, wysiadły mu nerki, przeszczepiono mu nową. To podwójny "składak", któremu uśmiech nie schodzi z pooranej zmarszczkami twarzy.
Wewiór nie przestawał myśleć o dawcy. To był 17-letni chłopak z Włocławka, ofiara wypadku. Ojciec chłopca sam zgłosił lekarzom, że syn może być dawcą. To zdarzyło się po raz pierwszy w Polsce. - Gdybym chciał, bez trudu znalazłbym jego grób - mówił. - Wystarczy przejść się po cmentarzu. Musiał mieć pogrzeb dzień, dwa po operacji.
Sam umrze, dopiero gdy po raz drugi zaatakuje go rak, ale to będzie już 20 lat po przeszczepie.
Oddam serce, ale tylko dobremu
Wewiór wiedział, że mimo pokusy lepiej nie szukać grobu dawcy. A tym bardziej jego żyjącej rodziny. Dar był bezinteresowny, ale czy ktoś jest w stanie przewidzieć, jakie po latach mogą wybuchnąć emocje? To dlatego ustawa transplantacyjna gwarantuje, że dane dawcy na zawsze pozostaną dla biorcy tajemnicą. Rodzina dawcy też nie może poznać danych biorcy.
Maria nie może się z tym pogodzić. Jej syn Marcin miał 17 lat, był uczniem szkoły samochodowej w Myszkowie. Wysoki, szczupły, wysportowany, grał w tenisa stołowego. Chciał założyć warsztat samochodowy, rodzice zbudowali mu dom.
30 października 2000 roku Marcin prosi, by mama puściła go na dyskotekę. Ona się zgadza, pod warunkiem że nie będzie tam żadnego alkoholu. O piątej rano telefon. Kolega Marcina próbuje tłumaczyć, że jechali szybko, że na zakręcie nie wyrobili, że koziołkowali, że Marcin siedział obok kierowcy i wypadł z auta, że nie daje znaku życia.
Ojciec Marcina jedzie natychmiast na miejsce wypadku. To tylko 400 metrów od domu. Chłopak leży na asfalcie. - Synu, ty musisz żyć! - krzyczy, próbując go reanimować. Serce zaczyna bić. Pogotowie zabiera Marcina na intensywną terapię do szpitala w Częstochowie. Rozpoznanie: pęknięcie pnia rdzenia kręgowego. Piątego dnia lekarz mówi rodzicom, że odłączają maszynę, bo ona podtrzymuje już nie życie, tylko śmierć.
Maria nie chce się zgodzić. Lekarz traktuje ją chłodno: - Choćbyście państwo pojechali z synem do Nowego Jorku, cud się nie stanie. On i tak już nie żyje. Możecie jednak podarować organy i uratować życie innym. Wasza decyzja.
Ojciec Marcina mówi: - Skoro nasz syn nie żyje, niech przeżyją inni.
Maria też się zgadza, ale zastrzega: - Chciałabym, żeby te narządy nie trafiły do jakiegoś przestępcy albo człowieka, który ich nie uszanuje. Na kartce ze zgodą na pobranie dopisuje: "Dla uczciwych ludzi".
Marcin oddał serce, wątrobę, dwie nerki i rogówki. Maria wie tylko, że serce dostał młody mężczyzna z Poznania. Podobno założył rodzinę i cieszy się życiem. Nerki zostały przeszczepione dwóm kobietom w klinice w Katowicach. O wątrobie żadnych wiadomości nie ma. Kiedy rozmawiamy z Marią osiem lat po śmierci syna, wciąż ich szuka: - Chciałabym poznać ludzi, których Marcin uratował. Choć jednego. Nie dla pieniędzy. Ja bym im serce oddała, jak rodzinę bym traktowała.
Koordynator transplantacyjny powiedział jej, że to niemożliwe. Maria nie chce zrozumieć: - Dlaczego? Przecież przelałabym na takiego człowieka całą swoją miłość.
Małe serce dla Uli
Lipiec 2008. Lekarze ze Śląskiego Centrum Chorób Serca otwierają nowy rozdział w polskiej transplantologii. Ich pacjentka to dziewięciomiesięczna Urszulka spod Poznania - najmłodsze dziecko w Polsce, któremu przeszczepiono nie tylko serce, ale w ogóle jakiś narząd. Dotąd najmłodszy pacjent po transplantacji miał dwa lata.
Doktor Roman Przybylski, jeden z operatorów: - Mamy za sobą prawie 800 transplantacji, ale tak maleńkiego serca jeszcze nigdy nie wszczepialiśmy.
Serce niemowlęcia jest zbliżone wielkością do dużego orzecha albo śliwki. Na świecie takie przeszczepy też nie są częste. U dzieci do pierwszego roku życia wykonuje się ich około stu rocznie (wszystkich transplantacji serca - ponad 3 tys.).
Dwa lata później w Zabrzu uda się przeszczep u półrocznego Alanka.
Religa cieszył się z sukcesów swoich uczniów: - Cieszę się z nimi, bo czy ktoś tego chce czy nie, Zabrze to dalej moje dziecko.
Ojciec Marcina jedzie natychmiast na miejsce wypadku. To tylko 400 metrów od domu. Chłopak leży na asfalcie. - Synu, ty musisz żyć! - krzyczy, próbując go reanimować. Serce zaczyna bić. Pogotowie zabiera Marcina na intensywną terapię do szpitala w Częstochowie. Rozpoznanie: pęknięcie pnia rdzenia kręgowego. Piątego dnia lekarz mówi rodzicom, że odłączają maszynę, bo ona podtrzymuje już nie życie, tylko śmierć.
Maria nie chce się zgodzić. Lekarz traktuje ją chłodno: - Choćbyście państwo pojechali z synem do Nowego Jorku, cud się nie stanie. On i tak już nie żyje. Możecie jednak podarować organy i uratować życie innym. Wasza decyzja.
Ojciec Marcina mówi: - Skoro nasz syn nie żyje, niech przeżyją inni.
Maria też się zgadza, ale zastrzega: - Chciałabym, żeby te narządy nie trafiły do jakiegoś przestępcy albo człowieka, który ich nie uszanuje. Na kartce ze zgodą na pobranie dopisuje: "Dla uczciwych ludzi".
Marcin oddał serce, wątrobę, dwie nerki i rogówki. Maria wie tylko, że serce dostał młody mężczyzna z Poznania. Podobno założył rodzinę i cieszy się życiem. Nerki zostały przeszczepione dwóm kobietom w klinice w Katowicach. O wątrobie żadnych wiadomości nie ma. Kiedy rozmawiamy z Marią osiem lat po śmierci syna, wciąż ich szuka: - Chciałabym poznać ludzi, których Marcin uratował. Choć jednego. Nie dla pieniędzy. Ja bym im serce oddała, jak rodzinę bym traktowała.
Koordynator transplantacyjny powiedział jej, że to niemożliwe. Maria nie chce zrozumieć: - Dlaczego? Przecież przelałabym na takiego człowieka całą swoją miłość.
Małe serce dla Uli
Lipiec 2008. Lekarze ze Śląskiego Centrum Chorób Serca otwierają nowy rozdział w polskiej transplantologii. Ich pacjentka to dziewięciomiesięczna Urszulka spod Poznania - najmłodsze dziecko w Polsce, któremu przeszczepiono nie tylko serce, ale w ogóle jakiś narząd. Dotąd najmłodszy pacjent po transplantacji miał dwa lata.
Doktor Roman Przybylski, jeden z operatorów: - Mamy za sobą prawie 800 transplantacji, ale tak maleńkiego serca jeszcze nigdy nie wszczepialiśmy.
Serce niemowlęcia jest zbliżone wielkością do dużego orzecha albo śliwki. Na świecie takie przeszczepy też nie są częste. U dzieci do pierwszego roku życia wykonuje się ich około stu rocznie (wszystkich transplantacji serca - ponad 3 tys.).
Dwa lata później w Zabrzu uda się przeszczep u półrocznego Alanka.
Religa cieszył się z sukcesów swoich uczniów: - Cieszę się z nimi, bo czy ktoś tego chce czy nie, Zabrze to dalej moje dziecko.
żródło:http://wyborcza.pl/1,87648,16766823,Ludzie__w_ktorych_bije_cudze_serce___O_zycie_warto.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz